wtorek, 28 stycznia 2020

Zmierzyłam się z Ćwiartką Komandosa!

Udostępnij ten wpis:
      Dzień dobry! Trochę zawirowań w życiu prywatnym, na szczęście trochę mniej w zawodowym pojawiło się w ostatnim czasie. Odnalazłam się w nowym miejscu pracy, zdobywam doświadczenie i działam powoli by stawać się coraz lepszym. Kiedyś będę najlepsza! ;) 
      Znów narobiłam trochę głupot, które siedziały za bardzo mi w głowie. Niemniej, musiałam znaleźć sposób, żeby myśli mnie nie zjadły. I oto pojawił się... 
6. Ćwierćmaraton Komandosa w Słupsku.
Pomysł padł od Łukasza, z którym kilka razy wybrałam się na zwykły bieg. On sam w tych militarnych lubuje się już sporo czasu. Ja zaczęłam z nim biegać, by polubić bieganie ;D Kiedy usłyszałam propozycję, stwierdziłam, że jest to fajny sposób na mobilizację do ćwiczeń w styczniu. Problem polegał na tym, że biegnie się w pełnym umundurowaniu z plecakiem 10kg na plecach, no i do pokonania trasa po lesie mierząca 10,55km. No i wszystko zadziać się miało w Słupsku - w mieście, do którego obiecałam sobie nigdy nie wrócić (trauma z kursu podstawowego ;p). Wróciłam, a i jeszcze za to zapłaciłam na cel charytatywny! ;P
       Bieg odbył się 25 stycznia. Czy byłam gotowa? W ogóle! Spełniłam swoje założenie - sumiennie ćwiczyłam w styczniu. Trochę biegania, trochę ćwiczeń na wzmocnienie i tak na zmianę. Niemniej nie wyrobiłam się by przetestować bieg w mundurze, ani z obciążeniem. Zwariowałam. Jak spakowałam plecak i założyłam do tego swojego "czarnucha"... jedyne co w głowie miałam to "CO JA TU ROBIĘ?!".


      Do Słupska pojechaliśmy w piątkę. Dwójka z towarzyszy pobijała swoje życiówki. Kolejna dwójka z kolei została przy mnie. Kochani! Odkryłam kwintesencje tych biegów! Nigdy nie czułam tyle wsparcia ile okazały mi właściwie dopiero co poznane osoby. Gdyby nie oni, zeszłabym z trasy po jakiś 3km! Trasa była ciężka w terenie leśnym. Na początku czuć było lekkie wzniesienie, aż w końcu dobiegało się do stromej, bardzo błotnistej górki. Udało się ją pokonać bez wywrotki! Potem już było nieco lżej, aż w końcu mocny zbieg w dół. Tutaj próbowałam nadgonić czas! Na półmetku jeszcze tylko jedno betonowe wzniesienie, by zaraz potem wylądować na stadionie i powtórka z rozrywki - zaczynamy drugą pętle! Tutaj właśnie miałam taki kryzys, że gdyby nie chłopcy, nie byłoby mowy o dalszym nawet spacerze.
     Największym problemem okazały się buty, które obtarły mnie już na samym początku - wyszło, że nadają się tylko do chodzenia... Ale nie dałam się. To znaczy... nie pozwolono mi się poddać. Bieg ukończyłam. Ale jestem szczęśliwa! Taką dumę czułam ostatnio chyba jak skończyłam kurs podstawowy w Szkole Policji w Słupsku. Na mecie płakałam ze szczęścia. 

"Góra należy do ciebie dopiero gdy z niej zejdziesz"

fot. Łukasz Capar

     Dziś moje nogi są podziurawione - ratuję się moczeniem ich w wodzie mydlanej, smarując maścią, a kiedy mam założyć buty opatulam stopy grubą warstwą gazy. Za chwilę wpada "mundurówka" - kupuję nowe, lepsze buty. Bo wiecie co? Polubiłam biegać ;) Nie sądziłam, że kiedykolwiek to powiem, ale tak jest! Chcę być lepsza, więc na pewno to powtórzę!




fot. Łukasz Capaj 

niedziela, 8 grudnia 2019

Życie toczy się dalej

Udostępnij ten wpis:
      Dawno mnie tutaj nie było... A tak wiele się wydarzyło! Listopad i początek grudnia  przyniosły mi wiele nowych doświadczeń i przemyśleń. Był taki czas, kiedy porzuciłam wszystkie swoje zasady, co powinno spowodować u mnie wyrzuty sumienia. Tymczasem okazało się, że człowiek w naturze ma pokonywanie własnych barier - w jakikolwiek sposób. Jakie było moje zdziwienie, kiedy świat się nie zawalił a moje życie toczy się dalej. To normalne, że chcemy robić więcej, czuć więcej, doświadczać więcej. 
     W chwili kiedy miałam walczyć w odnalezieniu się po złamaniu wszelkich zasad, na ratunek przyszła mi niespodziewana decyzja przełożonych. Wymyśliłam sobie po wakacjach, że czas trochę sobie ułatwić dojazdy do pracy, a jednocześnie spróbować sił gdzie indziej. Poprosiłam o przeniesienie do innego wydziału w innej jednostce. Mimo to, nie spodziewałam się pozytywnej odpowiedzi, a tym bardziej w tak krótkim czasie. Nagle został mi tydzień na pożegnanie się z ludźmi z którymi miałam przyjemność współpracować ponad dwa lata i jednocześnie zapoznać się z nowym miejscem służby. Niespodziewanie dopadł mnie wtedy trwający trzy dni kryzys. Zdałam sobie sprawę, jak bardzo jestem słaba kiedy następują zmiany. Większość z tych osób już więcej nie zobaczę, nie zbiję piątki, nie wypiję kawy, nie uratuję z nimi świata (hej! bo przecież to codziennie robię!). Ta myśl tak bardzo mnie dobiła, że nie byłam w stanie funkcjonować. A jednak to była moja świadoma decyzja, z której wręcz nie wypadało się wycofać.

I kiedy przyszedł ten ostatni dzień, nie spałam całą noc. Do jednostki zajechałam godzinę wcześniej. Chciałam, żeby miło mnie zapamiętali, więc dla wszystkich przełożonych uszykowałam pakunek: w skrzyneczkę włożyłam kawę Davidoff, duże Raffaello, czekoladki Merci, Milka Moments oraz dwie paczuszki herbat owocowych. Całość prezentowana się obłędnie i myślę, że sprawiłam tym radość kierownictwu.

     W ten dzień miałam zaplanowane wylać dużo łez. I kolejny raz świat zrobił mi psikusa. Uświadomiłam sobie, że w tym wielkim bagnie jest się tylko pionkiem. Dziś jesteś, jutro cię nie ma i wszystko pozostaje takie samo. Myślałam, że coś dla niektórych znaczę. Bo przecież oni znaczą dla mnie. A skończyło się na samotnym wynoszeniu toreb. Na kilkadziesiąt osób, w tym kilkanaście na których liczyłam, ostała się jedna, która objęła mnie ramieniem i powiedziała kilka miłych słów.

      Zamknęłam za sobą pewien rozdział. Zdjęłam białą czapkę, biały pas schowałam do szafy. Do torebki zapakowałam broń i wraz z całym dobytkiem przejechałam na nowy komisariat. A tu przywitano mnie z uśmiechem. I tak mija tydzień wśród nowych osób, nowych zdarzeń, nowych miejsc. I życie toczy się dalej. Mam w sercu pewną pustkę, ale z każdym dniem nowe osoby mi ją zapełniają.
   
       Naprawdę za często odnoszę wrażenie, że otaczająca mnie rzeczywistość jest za brutalna dla mnie. Śmiesznie to brzmi w ustach policjantki, która na co dzień ma pomagać innym przeciwstawiać się trudnościom, prawda? 

wtorek, 29 października 2019

Zamek Chojnik - karkonoska złota jesień!

Udostępnij ten wpis:



           Sobota, godzina 18ta. Z założenia wolny weekend, ale w niedzielę odbywał się maraton, więc byłam przekonana, że zostanę powołana do służby. A jednak nikt z kierownictwa nie dzwoni! Patrzę na prognozę pogody - niedziela, 22 stopnie. Na pewno nie zostanę w domu! Kilka telefonów, trochę szperania i... w niedzielę pobudka wcześnie rano, o 11tej ląduję w Karkonoszach, a dokładnie w Zachełmie. Tu zostawiamy auta na parkingu przy smażalni ryb, po czym udajemy się na żółty szlak w kierunku XIV-wiecznego Zamku Chojnik

Do zamku można dojść z kilku miejsc. Najpopularniejsza droga prowadzi z miejscowości Sobieszów, jest ona też najkrótsza, bo na sam zamek, wzniesiony na  627mnpm docieramy w 15minut. My wybraliśmy dłuższą, 45minutową drogę z miejscowości Zachełmie. Stad prowadzi nas żółty szlak przez malowniczy las. Tak strasznie się cieszę, że wylądowaliśmy tutaj, kiedy pierwsze skrzypce grała złota, Polska Pani Jesień. W Karkonoskim Parku Narodowym znajdziemy drzewa liściaste i iglaste. W trakcie naszej podróży wszystko przyjęło znakomite barwy! Szybko pojęliśmy, że w czasie spaceru (bo przewyższenie nie jest zbyt duże) w takich okolicznościach cel, jakim był zamek nie jest nam potrzebny.




Niemniej po jakimś czasie docieramy do Zamku Chojnik. Zza złotych liści widać wieżę, pozostaje tylko trochę się pomęczyć wchodząc po schodach. Spokojnie - dzieci i starsze osoby dadzą tutaj radę. 

      


Wchodząc od Zachełmia trzeba okrążyć mury. Wchodzimy głównym wejściem, gdzie spotykamy już masę osób - od niemowląt po zdecydowanie starsze osoby. Przed wyjazdem sprawdźcie konkretnie, czy w ogóle zamek jest otwarty! Zanim zobaczymy atrakcję wewnątrz trzeba uiścić opłatę - normalny bilet kosztuje 6zł. Tutaj też możesz po spacerze wejść do knajpki, gdzie coś zjesz i wypijesz, no i zakupisz pamiątkę. 

      


       A na głównym dziedzińcu... masa osób. W zachwyt wprowadza bluszcz porastający jedna ze ścian, sprawiając, że miejsce wydaje się iście bajeczne! Na środku placu stoi pręgierz, a po boku mamy dużo miejsc by usiąść na ławeczce, zjeść prowiant i posłuchać lecącej z głośników legendy o księżnej Kunegundzie.






Jest też wieża widokowa, na którą by wejść musisz uzbroić się w cierpliwość. Jest wąsko i bardzo niski strop. A na domiar tego jest ruch dwukierunkowy i musisz przytulać się do ścian wymijając osoby ;D Ale widoki robią wrażenie! 


           Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że okolice Jeleniej Góry są tak bajeczne! Nasza podróż tego dnia była jeszcze kontynuowana, ale to już temat na inny post ;) 

Podoba wam się to miejsce? 


Zdjęcia wykorzystane w poście są mojego autorstwa oraz zapożyczone od towarzyszącego nam Zelnika. ;)

Copyright © Szablon wykonany przez Blonparia